To był trudny rok na Marsie

13:44 1 Comments

Post zawiera okropne spoilery do Marsjanina Ridley'a Scotta. Zdaję sobie sprawę że premiera była w piątek- więc jeżeli ktoś jeszcze nie był, a chce, to radzę nie czytać. 

źródło

Jestem fantastą i nic nigdy nie sprawi, że wciągnę się w Science-Fiction- myślałam, ze znużeniem patrząc w pasek postępu instalacji pierwszego Mass Effecta. Oczywiście bardzo się myliłam. Jak zwykle.
Gwiezdne Wojny lubiłam od zawsze. Mój wewnętrzny fantasta całkowicie je akceptował- przecież to była opowieść fantasy, co z tego że z settingiem w kosmosie. Miecze były? Były, więc wszystko było w porządku. Sci-fi mnie bawiło, nie widziałam nic fajnego w laserowych pistoletach wydających bardzo lamerskie "pew, pew!".
A potem dorosłam. Potem zagrałam w Massa.
Oczywiście, podobnie jak Gwiezdne Wojny astronomia mnie pociągała- nie ukrywajmy, to pociąga chyba każdego z nas, i może to zabawne że jedna gra komputerowa była w stanie zmienić mój pogląd na cały gatunek, ale tak było, nie ma co ukrywać.

Nie rozflaczając się jakoś bardzo i zostawiając osobiste stosunki kosmosu dla siebie- bo w końcu to nie post o tym- chciałabym wreszcie przejść do głównego wątku- do filmu na którym byłam w piątek, po długim, długim oczekiwaniu.

Oh boy, oh boy, jak ja czekałam na ten film. Po znakomitym Interstellarze Nolana stwierdziłam, że w dzikim tłumie pseudopoważnych młodzieżowych produkcyjek zdarzają się wielkie perełki. I miałam nadzieję że Marsjanin będzie jedną z nich. Przecież to Ridley Scott! To musi być wspa...
Tak właściwie nie wiem czego oczekiwałam, ale na pewno nie tego co dostałam.
To nie był kosmiczny Zniewolony, dzięki Bogom, ale nie była to też Odyseja Kosmiczna albo ten nieszczęsny Interstellar. Więc co?

(tak tylko mówię, że z trailerów i opisu bardzo kojarzyło mi się z indyczkiem Lifeless Planet)


Mamy lata 30 XXI wieku, NASA wysyła lot załogowy na Marsa (na bardzo ładnym statku o nazwie Hermes). Astronauta Mark Watney zostaje ranny podczas Marsjańskiej burzy piaskowej, reszta jego załogi myśli, że nie przeżył, więc ucieka, zostawiając go. Po jakimś czasie jednak Mark odzyskuje przytomność i zdaje sobie sprawę że musi sobie poradzić sam na Czerwonej Planecie do kolejnej misji wysłanej przez NASA. Po jakimś czasie NASA zauważa że coś jest nie halo i że Watney chyba żyje i stara się wysłać mu trochę więcej zapasów, niestety spieszą się i nie testują statku który zbudowali w jakieś 30 dni więc statek rozpada się przy starcie. W końcu jeden z kolesi z astrofizyki wpada na pewien pomysł, coby wysłać załogę Hermesa, która jeszcze nie wróciła na Ziemię na ratunek, NASA krzyczy nie, Sean Bean mówi tak, wysyła Hermesowi zakodowaną wiadomość, którą załoga odbiera i postanawia pomóc. NASA stwierdza że skoro tak to ok, Hermes zawraca przechwytując ładunek na kilka następnych miesięcy w kosmosie, leci po Watneya, po kilku bardzo stresujących manewrach przechwytuje go i wraca na ziemię. Wszyscy są szczęśliwi, a Sean Bean żyje, tylko wyleciał z roboty. To tak w dużym skrócie. Matt Damon który wcielił się w rolę Marka radzi sobie bardzo nieźle, chociaż czasami zdawało mi się że stara się grać jak Chris Pratt w Strażnikach Galaktyki, chociaż może to tylko moje wrażenie, potęgowane muzyką disco lat 80 użytą jako soundtrack w niektórych momentach (chociaż było to uzasadnione fabularnie i całkiem przyjemne). Nie powinnam narzekać, bo humor mimo wszystko mi odpowiadał.
(tutaj nastąpiła całodniowa przerwa w pisaniu posta, skutkiem czego nie mam pojęcia do czego zmierzałam; pozwolę wiec sobie dokończyć to randomowymi przemyśleniami o filmie, co powinno powiedzieć Wam wszystko, co uważam na jego temat.)

Mark hodował kartofle na Marsie. Kartofle uratowały mu życie. Szkoda że nie był Irlandczykiem. (ba dum-tss)

CURIOSITY! WYKOPAŁ CURIOSITY! *gets too emotional over old NASA things*

Duża zawartość NASA w NASA. 10/10 z serduszkiem. *gets too emotional over NASA*

Propsy za Easter Egga z Władcą Pierścieni!!!!!11!!!1!1one

Stresowałam się zdecydowanie za bardzo biorąc pod uwagę koniec. Naprawdę się strsowałam oglądając ten film. Jakbym siedziała w Houston i oglądała te starania żeby sprowadzić Watneya na ziemię. But damn, to tylko i wyłącznie przez moją skrajną i bezgraniczną miłość i fascynację do NASA.

OK CZEMU RZUCACIE MI TU WĄTKIEM ROMANSOWYM Z DUPY, I MEAN, NIE ZNAM TYCH POSTACI, TEN KOLEŚ MIAŁ MOŻE DWIE MINUTY CZASU ANTENOWEGO I NIE POWIEDZIAŁ ANI SŁOWA DIALOGU, MAM SIĘ O NIEGO MARTWIĆ TERAZ CZY KI CZORT?

Dużo pobocznych postaci. Mało wnoszą, mają po dwa zdania w scenariuszu, ale są. Za dużo filmie, za dużo.

... pozwoliliście mu wylecieć w kosmos w kapsule przykrytej tylko plandeką i dziwicie się, że plandekę zwiało a sama kapsuła stawia opór? Pracujecie w NASA, goddammit!

No nie. Jak to wszyscy przeżyli? jak to w ogóle możliwe? Jakim, urwał, cudem to wszystko się udało? Co tu się dzieje?
Damn, przez chwilę naprawdę myślałam że umrą wszyscy. Potem że zginie tylko Watney. Potem że zginie pani komandor i Watney. Ale wszystko miało bardzo Amerykański happy end. Zawiodłam się.

Podsumowując- gdzie są te wewnętrzne głębokie przemyślenia nad sensem życia? Człowiek siedzi sam na nieeksplorowanej wcześniej planecie- i nic. Widzi widoczki które zapierają dech ( to jest plus tego filmu. bardzo, BARDZO duży plus.) i nic. Gdzie smutek, tęsknota, gdzie angst?

Marsjanin jest przyjemny, ale... płytki. O, to jest to słowo którego szukałam- ten film miał potencjał, ale go zmarnował. Wizualnie jest fantastyczny, ale nic po za tym. Nie popłakałam się nawet. A płaczę nad prawie wszystkim, co oglądam, zwłaszcza jeśli chodzi o filmy w konwencji eksplorowania kosmosu.
Nie popłakałam się też na Bitwie Pięciu Armii której nie znoszę. A to coś znaczy.

Chciałam zrobić ładną, poważną recenzję. Ale mi nie wyszło. Jak zwykle.


1 komentarze: